12/31/2012 01:52:00 PM

PODSUMOWANIE


 Szaro-czerwona, okrągła twarz z podkrążonymi oczami i wciąż rosnąca waga towarzyszy mi już od wielu miesięcy. Już teraz 73 kilowe ciało nasiąknięte lekami, pełne smutku, tęsknoty - pokonuje moją codzienność. 
Jestem jak zaczarowana w negatywnym słowa znaczeniu. Czuję strach i żal i dławienie własnej miłości. Pierwszą ciąże poroniłam 15 lat temu, teraz w marcu następną. Nadal walczę nie tylko wspomnieniem, nie tylko tęsknotą lecz miłością silniejszą niż wszystkie bóle świata. Zawsze pragnęłam mieć rodzinę, dużo dzieci i zwierzaki. Dziś jesteśmy my i nasze marzenia by zostać rodzicami. Jestem z moją wielką miłością od tylu lat. Zakochaliśmy się w sobie, gdy byliśmy jeszcze słodkimi gówniarzami. Mieliśmy skończone 15 lat i wszystko dla nas stało otworem. Miłość :))) gdyby nie ona, nie podołalibyśmy temu wszystkiemu...
Myśli krążą przy negatywnej frustracji. Tęsknota za naszym nienarodzonym i komóreczkami, które utraciłam jest przeolbrzymia. Ja tu...a one uśpione gdzieś tam w niebiosach. Te, które przeżyły w laboratoryjnym beciku naszej miłości i nadziei.
Po pierwszej utraconej ciąży ( zarażenie różyczką ) przestałam funkcjonować, gdyż strata nienarodzonych jest tak duża i bolesna, że dla mnie naturalne zajście w ciążę jest już kategorią cudu, w który przestałam wierzyć. In vitro to jedyna szansa dla mnie bycia mamą.
Kocham moje nienarodzone dzieciaczki, kocham myśl, że kiedyś będę mogła być mamą.. Droga do szczęścia nie jest łatwa, ale JEST- jeśli się do niej dąży.
Po śmierci dziecka =płodu = embrionu - nic nie jest już takie same. Pozostały zamknięte uczucia na wieki. Nie dane mi było naszych nienarodzonych przytulić, ale dane mi jest Je zawsze kochać.
Nikt już nie zapyta, nie wspomni, a jeśli poruszę temat to ,,Patrz w przyszłość, będzie dobrze" - mówią. A ja patrzę w niebo, gdzieś tam pełna tęsknoty i miłości, gdzie spotykam myślami chwile i niemy krzyk mojego serca. Nadal walczę nie tylko wspomnieniem, nie tylko tęsknotą lecz miłością silniejszą niż wszystkie bóle świata.
Moje życie dzieliłam i nadal dzielę w imię ratowania innego życia. Chciałam im pomóc odnaleźć sens życia... życia siły i możliwości. Pomagałam sercem, czynem i zaangażowaniem w pełni świadoma konsekwencji.
Kochałam to co robiłam, kochałam tych ludzi i moją siłę wiary, nadziei i miłości.
Chętnie oddawałam mój czas, moje pieniądze, moje życie. Pokonywałam góry lodowe, granice między problemami jakie blokowały tych ludzi do dalszej walki o ich przyszłość.
Umiałam zadziałać, załatwić, odszukać, przybliżyć możliwości i wewnętrzny spokój, który był, który jest niezbędny, by dalej móc funkcjonować i działać.BYŁAM !!! To właściwe słowo, które pasuje do mnie jak ulał. Byłam, aż do dnia... gdy poznałam ciemność, śmierć moich nienarodzonych i natarczywość ewolucji tych, którzy dostrzec mnie nie chcieli jako człowieka...
Teraz sama potrzebuje pomocy. Śmierć moich nienarodzonych wyrwało część mojego serca. Walczyłam i nadal walczę o życia osób na mojej drodze mi spotkanych. Dziś przyszło mi również walczyć o przyszłość moich nienarodzonych dzieci.
Jesteśmy zdrowi i tak naprawdę nie ma niby żadnych przeszkód byśmy zostali rodzicami. Pierwsze 10 lat walki kazano brać witaminy, żyć bez stresu, potem wiek. A teraz przyplątał się kolejny cios. Od kliku lat pojawiły się u mnie na macicy 2 Myome ( niezłośliwe guzki)
Jeszcze miesiąc temu były sobie i nie przeszkadzały w mojej walce. Po dzisiejszym badaniu jeden z nich bardzo mocno się powiększył. ( hormony) I trzeba coś z tym zrobić, bo to ,,diabelstwo" może zagrozić w ukrwieniu mojej macicy, kości miednicy i jajników. Brak dobrego ukrwienia powoduje, że śluz w macicy może być źle wydzielany, a to oznacza, że bąbelek wprowadzony do mojego brzusia nie będzie mógł się zagnieździć. I tak zaczęła się następna walka i rozłąka z naszymi Śnieżynkami, których nie mogłam przyjąć przy poprzednio zaplanowanym In Vitro. Jest ciężko uciec przed strachem kolejnej straty i bólu. Towarzysząca aura śmierci pojawia się z momentem poczęcia. To takie proste i oczywiste, a jednak??? Często nie przyjmuję do wiadomości, że to ,,za chwilę" przemienić się może w ,, niedoczekanie ". Śmierć naszych nienarodzonych nie zwala nikogo z nóg. Nie wyrywa serc, nie wyciska łez. Nikt nas nie podnosi ze smutku, który coraz częściej nas przytłacza. Po ostatnim poronieniu, usłyszałam sztyletowe słowa:
- ,,Znowu????"
Oświadczeniem chęci walki podjęcia następnej próby słyszę
-,, daj spokój, już nieeee, zaakceptuj, że nie idzie "
Zamieram
Jeszcze tyle miesiące czekania, a potem wielki strach o nasze maleństwa czy przeżyją, czy staną się naszymi narodzonymi dziećmi. Łykając leki godzę się na wszystkie skutki uboczne...chcę wierzyć, że dzięki nadziei jaką daje nam metoda In Vitro, tym razem się uda. Mimo tego strachu, smutku, bólu i żalu będę po życie naszych kruszynek nawet pełzła.
Kiedy mam chwile zwątpienia przytulam się do mężusia.
-Kochanie tak jeszcze daleko? - pytam. Ciekawe co robią nasze maleństwa w laboratoryjnym łóżeczku?
- Chrapią słodko kochanie.
Wtedy wtulamy się jeszcze intensywniej...
Uśmiecham się na całego i wiem, że się nie poddam.

Zaczynam ponownie oddychać.

Wiarą, nadzieją jaka daje nam medycyna i siła miłości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 4kleeblatt , Blogger